Tagi

Francja (1) Indonezja (30) Kambodża (3) Malezja (11) Tajlandia (6)

25 Nov 2011

Ramly life


Ramly to znany w całej Malezji burger, patetycznie akcentowane dobro narodowe, które jest niczym innym jak dziwnym przekładańcem kawałka nieznanego pochodzenia mięsa, kilku liści sałaty i sadzonego jajka. Ramly smakuje jak Malezja, pierwszy kęs pieści podniebienie, każdy następny męczy i odbiera ochotę na dalszą konsumpcję.
Miesiąc spedzony w Kuala Lumpur, pozornie barwnym lecz jakże jednolitym i nudnym mieście, brzmi jak wyzwanie, szczególnie dla kogoś, kto już po kilku dniach czuje się nim znużony.
Zaciskamy jednak zęby i pokornie odliczamy dni ku kolejnej przygodzie. W międzyczasie spacerujemy tu i tam, w nadzieji, że to miasto jeszcze czymś nas zaskoczy,  jednak poszukiwanie osobliwości zawsze kończy się rozczarowaniem. Podczas tych spacerów, patrzymy na wyszykowane świątecznie ulice i dopada nas poczucie smutku, że w tym roku nie będzie choinki ani kolęd, Rodziny i Przyjaciół. Planowałyśmy na początku spędzić Święta w KL, uważyć jakiś barszczyk z tutejszych buraków, wycinanką przystroić choinkę by mieć choć namiastkę domowej atmosfery, jednak porzuciłyśmy ten pomysł kilka dni temu i jeszcze przed Wigilią zamierzamy ruszyć w drogę. 
Gwoli ścisłości: nie chcę dramatyzować i rozwodzić się nad tym jakie to spotkało nas nieszczęście, bo znajdujemy bardzo wiele pozytywów z pobytu tutaj. Mamy wspaniałych przyjaciół, którzy przygarnęli nas pod swój dach, niezłą pracę, do której nie trzeba wstawać rano( to szczególnie ważne dla mnie;), każdego dnia poznajemy nowych ludzi z całego świata, wysłuchujemy ich ciekawych historii. Jest więc wiele momentów, które będziemy wspominać z sentymentem, wiele rzeczy, za którymi będziemy tęsknić.
No może z wyjątkiem Ramly’eja.


Świąteczne szaleństwo trwa.

Ktoś chyba obraził się na Świętego.


20 Nov 2011

Koala Lumpur


Głowię się i głowię, dlaczego tak bardzo nie lubię Kuala Lumpur i przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden konkretny powód. Malezja, samozwańczy numer 1 wśród krajów azjatyckich, to miejsce schludne i cywilizowane. Gdy kilka miesięcy temu, wylądowałyśmy w Kuala Lumpur po raz pierwszy, odetchnęłyśmy z ulgą po kilku tygodniach spędzonych w dzikich, hałaśliwych Indiach. Dziś nie pozostało już nic z tamtejszych zachwytów, Malezja męczy nas coraz bardziej, z każdą kolejną wizytą, z każdym kolejnym dniem. Różnorodność kulturowa, która zdaje się być największą duma narodową sprawia, że jest to kraj zlepiony z wielu kontrastów, które bardziej dają poczucie chaosu, niż interesującej wielobarwności. Zupa zrobiona ze wszystkiego co masz w lodówce, nie gwarantuje dobrego smaku.
Poza tym, uświadomiłyśmy sobie już dawno temu, że najważniejszym czynnikiem, który składa się na poczucie komfortu w danym miejscu jest bezpieczeństwo. Nie znajdujemy go tutaj zupełnie. Podczas gdy hasamy swobodnie, nawet nocna porą, w każdym innym kraju azjatyckim, w Malezji nie wypuszczamy się nigdzie po zachodzie słońca. Tutejsi Chińczycy czy Hindusi czują się znacznie swobodniej niż w swoich krajach i słyszałyśmy wiele historii o brutalnych napadach na obcokrajowców. Malajowie nie pozostają w tyle i co rusz również zapisują się w kryminalnych kartotekach.
Męczy nas również tutejsza pogoda, tęsknimy za orzeźwiającym powiewem wiatru, za wieczorem bez deszczu i duchoty. Czasami gdy wracamy z godzinnego spaceru, umoczone jak po tygodniowym aerobiku, mamy ochotę spakować się i wyjechać, tylko by dotrzeć gdzieś, gdzie będzie można odetchnąć świeżym powietrzem.
Niestety po przeanalizowaniu naszych kont bankowych, z przykrością stwierdziłyśmy, że takie szaleństwa nie wchodzą w grę a my migiem musimy znaleźć jakieś źródło dochodu. Nie minęło kilka dni, a już pracujemy w Kuala Lumpur, pracujemy bez krzty pasji i zapału, jednak bez wytchnienia, bo wiemy, że przyjdzie w końcu dzień gdy odbierzemy nasze ciężko zarobione miliony i ruszymy w świat.
Gdy myślę o Kuala Lumpur przypominają mi się słowa naszej malezyjskiej koleżanki. Pewnego dnia gdy siedziałyśmy na dachu naszego budynku, skąd rozciąga się piękny widok na miasto, spojrzała przed siebie i powiedziała: Spójrz, z tej perspektywy KL wygląda tak dostojnie, a gdy człowiek zejdzie na dół i zobaczy to wszystko z bliska, od razu ma ochotę się wyprowadzać. Nie ma trafniejszej pointy. Kuala Lumpur przypomina mi miłe lecz dzikie zwierzę. Z pozoru wygląda uroczo , ale gdy się zbliżysz, nigdy nie daje się przytulić. I choć wytrwale próbujemy, wciąż nie widać szansy by w końcu je oswoić.
Numer 1?

O wschodzie bywa pięknie...

...o zachodzie też.

18 Nov 2011

Indonesia Log Out


12 nocy i 12 dni potrzebowałyśmy by uwolnić się ze szponów rozpustnego Bali. Przyjaciele! Jeśli planujecie wypad na te uroczą, niepozorną wysepkę pamiętajcie by co do dnia i godziny zaplanować też powrót. Nasz one way ticket doprowadził nas do punktu gdzie ciężko nam było zebrać się i wyjechać. Jednak dnia 11stego, podczas potężnej burzy, tej na zewnątrz oraz mózgów, podjęłyśmy decyzję o powrocie. Ponieważ wiemy jak przebiegłe potrafi być Bali, zarezerwowałyśmy bilet niemal natychmiast (choć ciężko było zwieńczyć ten nagły przebłysk rozsądku naciskając CONFIRM).
Odwlekałyśmy decyzję o wyjeździe z kilku powodów, moja nadzieja na wyczekiwaną od miesięcy randkę, budziła się ponownie z każdym nowym dniem i wciąż liczyłam na zmianę biegu pewnej, jak się później okazało, beznadziejnej już sytuacji, więc co noc stroiłam się i pachniłam, tuszowałam rzęsy i czekałam. Kasia trwała przy mnie, oddając się jednocześnie wszystkim możliwym hedonizmom. I tak straciłyśmy rachubę czasu, zostając tu znacznie dłużej niż planowałyśmy. To miejsce naprawdę uzależnia.
Ostatniej nocy udałyśmy się jeszcze na przebieżkę po okolicznych klubach, by tym rozrywkowym akcentem pożegnać się z Kutą. Bawiłyśmy się tak pysznie, że zapomniałyśmy nawet o podstawowych zasadach bezpieczeństwa, i w drodze powrotnej zostałyśmy znowu okradzione. Okrążyła nas grupka młodych gagatków, i zanim dotarła do nas powaga sytuacji, nasze kosztowności zostały zerwane z szyji i nadgarstków. Indonezyjscy złodzieje naprawdę mają do nas słabość.
Piękny wschód słońca zwiastował dzień, w którym trzeba było opuścić wyspę. Liczyłam po cichu, że uda nam się jakoś przegapić lot, zaspać, nie zdążyć, ale sytuacja była podbramkowa bo ważność naszej wizy wygasała lada dzień. Czas więc ruszać w drogę, składamy swój cygański obozik i gonimy na lotnisko. Bali próbuje nas jeszcze zatrzymać, rozkładając przed nami swe najlepsze karty, mijamy roześmiany Legian, urocze balijskie świątynie, jaskrawozielone palmy, a na podwieczorek, w Denpasarze zastaje nas jeszcze przepiękny zachód słońca. Jakże bolesne jest to rozstanie.
Na lotnisku okazuje się, że przyjdzie nam odklejać ten plaster znacznie dłużej niż myślałyśmy, cała wyspa oszalała z powodu nadchodzącej wizyty prezydenta USA, więc i ruch na lotnisku podporządkowany jest temu wydarzeniu. Na pokładzie samolotu okazuje się, że czeka nas długie oczekiwanie na wylot, o dzięki Ci Baracku!
W końcu wzbijamy się ku niebu, niebu ciemnemu i pochmurnemu, a ja wiem co to oznacza. Lot podczas burzy jest niemałym przeżyciem dla kogoś, kto ma zaawansowaną aerofobię, więc ściskam mocno dłoń Kasi, spoglądając to w ciemność za oknem, to na wskazówki zegarka, które zdają się w ogóle nie poruszać. Mój stan paranoidalny ustępuje dopiero gdy samolot siada bezpiecznie na płycie lotniska w Kuala Lumpur. Wróciłyśmy do punktu wyjścia, do poczciwej, dobrze znanej Malezji, która zawsze przyjmie, pocieszy, do serca przytuli. Czeka nas liczenie zysków, bardziej strat i kolejny start, nie wiedzieć dokąd. Ale najpierw długi, regenerujący sen. Tak, najpierw trzeba się porządnie wyspać.

INFO:
Wyspa Bali jest typowo turystycznym miejscem, Kuta znanym kurortem więc należy spodziewać się dużo wyższych cen niż w pozostałych rejonach Azji Południowo-Wschodniej.
Cena noclegu w Guesthouse w Kucie oscylują między 150.000 do 200.000 indonezyjskich rupii, pokój dwuosobowy, z wiatrakiem. Im wyższy standard czyli AC, basen lub otwarty bar, tym wyższa cena.
Średnia cena za za posiłek w restauracji: około 40.000 indonezyjskich rupii. Należy pamiętać, że zachodnie jedzenie jest znacznie droższe.
Wejścia do klubów: darmowe. Cena za małe piwo: Rp 25.000. Duzy drink: Rp 80.000.
Taksówki: około Rp 50.000 za 20 km.
Wypożyczenie:
-roweru Rp 30.000 za dzień
-motoru Rp 80.000 za dzień
-samochodu Rp 200.000 za dzień
Całodniowa zabawa z surfingiem(sprzęt plus instruktor): około Rp 150.000, należy się targować, miejscowe chłopaki i tak maja niewiele do roboty.
Ponieważ przeliczanie indonezyjskiej waluty przysparza wiele problemów, znalazłyśmy najłatwiejszy według nas ,sposób : 80.000 indonezyjskich rupii to około 10$.

16 Nov 2011

Veni, Vidi, Vici


Czy znasz miejsce, gdzie można wypożyczyć rowery?- pytamy pracownika punktu turystycznego. Motorbikes?Sure!- odpowiada. No, no, bicycles!
Nie kryje zaskoczenia. Przyzwyczajony do wygodnych urlopowiczów, ma w swej ofercie tylko skutery i auta. Twarz jego zmącona poszukiwaniem rozwiązania napina się i marszczy, aż nagle, jakby w przebłysku geniuszu, wybiega na zewnątrz i woła przejezdżającego na rowerze mężczyznę. Wymieniają kilka zdań po balijsku, wnioskujemy, że prosi go o pozyczenie roweru i zleca załatwienie drugiego do pary. Negocjujemy cenę, OK-mówi- rowery będą czekały za godzinę. Balijczycy to bardzo przedsiębiorczy ludzie.
Do kazdego bicykla przyczepiono po kwiatku mającym odpędzać złe duchy i zapewnić nam szczęśliwy powrót. Mężczyzna wciąż jeszcze nie może uwierzyć, że mamy ochotę pedałować w taki upał.
Nie mamy żadnego planu, nie zaopatrzyłyśmy sie w mapę. Chcemy po prostu wsiąść na rowery i pognać przed siebie. Droga wiedzie przez urokliwy deptak, zostawiamy w tyle Kute i dojeżdżamy do Legianu. Dalej ruszamy plażą, grzęznąc w piachu, brudząc się błotem po czubki głów i suniemy tak, aż do ujścia rzeki, gdzie usiłujemy przeprawić się na drugi brzeg, z rowerami na plecach . Gdy wydostajemy się z tej pułapki przychodzi czas by obrać jakis konkretny kierunek. Patrzę na Gunung Agung, który wydaje się być na wyciągnięcie ręki, na długość rowerowej ramy i mówię do Kasi: Ho na wulkan! Ona, szalona, przystaje na to bez wahania.Zaopatrując się w wodę w przydrożnym sklepiku, pytam siedzących obok mężczyzn :Panowie, jak daleko do wulkanu? Dwie godziny drogi-odpowiadają. Rowerem? Wybuchają gromkim śmiechem. Niemądre kobiety. Zerkamy ponownie w stronę ciemnej kopuły i z tej perspektywy rzeczywiście sprawa wygląda na przegraną.
I nagle przebłysk. A Tanah Lot?Ile kilometrow? Wyliczają głośno. Eeee, dwadziescia kilka... 
Do zrobienia!- wskakujemy na rowery, a oni wciąż sie smieją , myśląc pewnie,ze biedne Bule nie wiedzą na co się porywają.

Nazwa Tanah Lot oznacza ,,ląd w wodzie’’ i w pełni oddaje malownicze położenie tej malej uroczej świątynii. Choć zadeptana przez turystów, wciąż jest jednym z naszych ulubionych miejsc na Bali.

Kilometr 1.
Pełne zapału,suniemy po bezdrożach niczym przecinaki.
Kilometr 5.
Błądzimy. Po kilku próbach znalezienia osoby mówiącej po angielsku, w końcu trafiamy na jurnego młodzieńca, który szczegółowo objaśnia nam plan dojazdu do świątynii . Zapominamy wszystkie wskazówki zanim jeszcze zdążymy z powrotem wsiąść na rowery. To może glupota , byc może zuchwalstwo, jednak kobieca intuicja jest najlepszym GPSem.
Kilometr 8:
Przejeżdżamy obok znaku drogowego.
Kasia: Daleko jeszcze? Spoglądam na napis Tanah Lot, tuż za nim równiutka 20. 
10 kilometrów!- krzyczę. Kasia uśmiecha się szeroko. Super, już bliziutko!
Tak, tak, bliziuteńko! Mój coraz dłuższy nos aż zahacza o kierownicę.
Kilometr 14.
Chyba dostaje udaru. Zatrzymujemy się by kupic mi jakies nakrycie glowy. Kasia zwęszyła mój podstęp i wypytuje sklepikarzy gdzie ten Tanah Lot, powinien być tuż tuż. Całe szczęście żaden z nich nie mówi po angielsku.
Kilometr 18.
Dobra, przyznaje. To był naprawde szalony pomysl. Widoki sa powalające, ale upal również, i te ciągłe podjazdy pod górkę. Za każdym razem gdy na najniższych przerzutkach zmagamy się z kolejnym wzniesieniem, mysle o tym jak pięknie będzie z niego zjeżdżać w drodze powrotnej.
Kilometr 22.
Mamy stan przedzawałowy.
Kilometr 26.
Miły Pan z Seven Eleven obwieszcza nam że Tanah Lot już za kilometr! Dopada nas taka euforia ze nie możemy przestac pedałować! Zrobilysmy to, krzycze do Kasi,udalo się! Gdy dojeżdżamy na miejsce, zmęczenie ustępuje radości, jesteśmy tak podekscytowane ze nie możemy przestac gadac. Kasia swoje, ja swoje, kazda przeżywa ten maly sukcesik na swój sposób.

Łyk zimnej coli i widok Tanah Lot wieńczy nasze dzieło. Veni,Vidi, Vici.























Wyświetl większą mapę

14 Nov 2011

Oddam nerkę za schabowego


Gado-gado

Kulinarnych przygód ciag dalszy.
Przyznajemy. Uwielbiamy jeść! Gdziekolwiek jestesmy próbujemy wszystkiego, nie zważając na skutki. Dziś jeden z takich eksperymentów zakończył się fiaskiem.
Gado-gado to jedna z najbardziej popularnych indonezyjskich potraw. Mieszanka surowych i gotowanych warzyw, podawana z sosem z orzechów arachidowych i krewetkowymi chipsami okazała się najgorszym daniem dekady. Za kazdym razem gdy kelner nie patrzył w nasza stronę, zawijałysmy co nieco w serwetki by oszczędzić sobie katuszy konsumpcji tego specyfiku.
Około 5 godzin zajęło nam wyganianie wspomnien o gado-gado z jamy ustnej, szczególnie upierdliwy okazał sie posmak sosu orzechowego. Próbujac wynagrodzić sobie ten feralny posiłek, postawiłysmy na rozpieszczanie innych zmysłów i udałysmy sie na spacer wzdłuż plaży w Kuta. Wśród błękitów nieba i wody marzyłyśmy o pierogach. I schabowym. Ze świeżymi ziemniaczkami i koperkiem. Zsiadłym mleku. I mizerii. Barszczyku Mamy Ewy i gołąbkach Mamy Gosi.
I przez te fantazje, o mało nie pożarłyśmy się wzajemnie!Om nom nom nom nom nom nom.







13 Nov 2011

Na fali


Kapitan Cook miał nosa. Gdy w XVIII wieku jako pierwszy Europejczyk przybił do brzegów hawajskich plaż , jego uwagę przykuły dziesiątki tubylców ślizgajacych się po grzbietach fal, na długich, wyrzeźbionych z drewna deskach. Jego odkrycie zostało obszernie opisane w dziennikach ekspedycji.
I tak oto świat poznał surfing. Cóż, prawie. Istnieją bowiem zapiski, że ta aktywność wywodzi się tak naprawdę z Polinezji, a Hawajczycy zapożyczyli ją od przybyłych przed wiekami na ich wyspę Polinezyjczyków. Lecz czas zakończyć spory i wyczekiwać dobrych wiatrów.
Na świecie jest kilkanaście miejsc, znanych z wyjątkowo sprzyjajacych warunków do wariactw na falach. Południowe plaże Bali są jednym z nich.
Baileys budzi nas telefonem o poranku. Krzyczy do słuchawki, że nie będzie lepszego dnia na surfowanie. Ponieważ taką pobudkę mamy prawie codziennie, odsłaniamy zasłony by sprawdzić pogode. Razi nas słońce i jaskrawy błękit nieba. Tak, tak, to dziś!
Na plaży zjawiamy się kilkadziesiąt minut później, przy woskowaniu desek wypijamy po małym Bintangu. Jest 11 rano. Plaża w Kucie dopiero zapełnia sie turystami, choć Baileys przewiduje że dziś, ze względu na upał, nie bedzie ich zbyt dużo. Rzeczywiście mimo wczesnej pory żar leje się z nieba.
Zasłaniamy ramiona przed słońcem i ruszamy na rozgrzewkę. Ćwiczenia na piasku to nie lada wyzwanie, szczególnie gdy uprawia się sport średnio 3 razy w roku (Kasia 4, ja 2). Zachowujemy się jak rozgorączkowane dzieciaki, podczas gdy Baileys każe nam wykonywać kolejne zadania, jestesmy juz jedną nogą w wodzie.  Pływaaaaamy! - przekrzykujemy się wzajemnie. W końcu ulega naszym szczenięcym kaprysom i za chwilę już czekamy na fale.
Pamiętam nasze dziewicze zmagania z surfingiem gdy Bali przyjęło nas po raz pierwszy w marcu tego roku. Moment gdy udaje się stanąć na desce, ujarzmić fale, jest trudnym do opisania uniesieniem, na które składa sie poczucie satysfakcji, wolności, jakiejs zakręconej radości, której nie kończy nawet bolesny sus do wody. Dziś ta frajda powróciła, walczyłyśmy  wytrwale z falami, a za każdym razem gdy udawało nam się je zdobyć i ślizgnąc się aż do brzegu, rozkładałyśmy skrzydła jak ptaki. Po każdym upadku do wody, wynurzałyśmy się i skakałyśmy euforycznie, śmiejąc się do nieba!
Bawiłyśmy sie tak do zmroku, robiąc tylko krótkie przerwy na łyk piwa i naliczanie kolejnych siniaków. Zakwasy coraz bliżej, ale kto by o to dbał. Poziom endorfiny znacznie wzrósł, przez tydzień nie będziemy nawet myślały o czekoladzie. Dzięki Ci, kapitanie Cook!