Tagi

Francja (1) Indonezja (30) Kambodża (3) Malezja (11) Tajlandia (6)

31 Dec 2011

Szczęśliwego!

W tym roku Sylwester pod palmą, żadnych kreacji, sztucznych rzęs i manikiurów. Od rana leżymy na plaży i choć nie minęło jeszcze południe to juz wiemy, że bedzie to jedna z ciekawszych noworocznych imprez . Wieczorem zapleciemy warkocze i udamy się na jedną z hippisowskich plaż by beztrosko powitać 2012 rok.
Cykam kolejne zdjęcie, krzyczę: Jesteś cudowna!, a Kasia na to: Wiem i nie zamierzam zmienić tego w Nowym Roku!
A więc keep being cudowne, nasze Kobietki na całym świecie! Szczęśliwego!
Kobiety w podróży







Przygotowania.



29 Dec 2011

Danger Mines!

Veasna od dziecka zarabiał na życie zbierając dzikie warzywa. Każdego ranka wyruszał ze swoimi braćmi do lasu by znaleźć cokolwiek na sprzedaż. Był kwiecień 2004 roku, pierwsze promienie słońca wyglądały zza horyzontu gdy chłopcy opuścili dom. Kilkaset metrów dalej jeden z nich stanął na minę lądową. Veasna usłyszał wielki huk i upadł na ziemię. Ocknął się chwilę później i oszołomiony zaczął szukać braci. Obaj żyli. Chłopcy rzucili się sobie w ramiona, mimo bólu i szoku, skakali wkoło wydając okrzyki radości.
To ostatnie wspomnienie, które zachował.
Szczęśliwi, że cudem uniknęli najgorszego, postanowili wrócić do domu inną drogą. Starszy brat zapewniał, że jest bezpieczniejsza. Veasna pamięta tylko przeraźliwy hałas i rwący ból w nodze. Tym razem nie udało mu się odnaleźć żadnego z braci.
Dziś Veasna ma 19 lat. W wyniku wybuchu miny stracił nogę. Był jedynym, który wrócił tamtego dnia do domu. Jego imię w języku kambodżańskim oznacza szczęśliwiec.


Kambodża jest jednym z najbardziej zaminowanych terenów na świecie. W całym kraju może znajdować się wciaz aż 6 milionów min lądowych.
Jeden na 275 kambodżańskich obywateli został okaleczony przez niewybuchy. W tym wiele kobiet i dzieci.
Produkcja jednej miny kosztuje od 1 do 10$. Jej usunięcie czasami nawet 1000$.
W 1997 roku Międzynarodowa Kampania na Recz Zakazu Min Przeciwpiechotnych (ICBL) wprowadziła w życie Traktat Ottawski,który ma na celu wyeliminowanie używania min przeciwpiechotnych jako środka zbrojnego.Traktat poparło 156 państw,  ratyfikowało go 152.
Konwencji do dziś nie podpisały USA, Rosja i Chiny.



Oba zdjęcia pochodzą ze strony: clearpathinternational.org

27 Dec 2011

Sknery na Khmery


Gdzieś na Khaosanie, pomiędzy jednym a drugim Changiem klaruje się plan na najbliższe dni. Wybieranie kolejnych przystanków jest niczym loteria, gdzie wiatr nas zaniesie, co los nam da.
Na ostatecznym etapie selekcji na naszej liście widnieją Laos i Kambodża i zupełnie spontanicznie, bez żadnych konkretnych powodów stawiamy na to drugie. Następnego ranka siedzimy już w małym busiku,ku Khmerom, ku nowej przygodzie.
Na bilet wydajemy zaledwie 300 bhatów, co odbija się na komforcie jazdy, lecz nie na naszej kieszeni a dopóty dopóki jest oszczędnie, jest też dobrze. Jednym kolanem wbijam się w fotel przede mną, drugim uderzam co rusz naburmuszonego Francuza obok, Kasia walczy nieustannie z siedzącym przed nią, upartym Tajem, który od godziny próbuje obniżyć swoje oparcie. Trafiła kosa na kamień.
Około południa docieramy do granicy w Poipet i zanim ją przekraczamy, jeszcze w Tajlandii czeka nas starcie z kambodżańską biurokracją. Większość przewodników podaje, iż cena wizy wynosi 25$, na miejscu okazuje się jednak,że musimy zapłacić aż 1200 bhatów, co nawet przy mocnym kursie dolara jest gwałtem naszego portfela. Liderem naszej grupy okazuje się być drobna lecz waleczna Chinka, która pierwsza zabiera głos i wywołuje tym samym burzliwą dyskusję. Chwilę później zewsząd już słychać głosy niezadowolenia, gdzieś tam, pośród nich,  również nasz zdecydowany protest. Pośrednik biura podróży odpiera te ataki mówiąc, że wizę za 25 dolarów można dostać tylko i wyłącznie w ambasadzie w Bangkoku i wtedy zamykamy buzie, bo nie spieramy się z czymś o czym nie mamy pojęcia, może i jest tak jak mówi, więc nie mamy zamiaru tego negować. Niewiedza kosztuje, w tym przypadków kilka dodatkowych dolarów. Jedźmy w końcu do tej Kambodży- zwracamy się do niego oddając paszporty i wypełnione formularze wizowe. Kilka momentów i kilometrów dalej stoimy już w długiej jak chiński Bay Bridge kolejce i wciąż nie możemy oprzeć się wrażeniu jakoby tutejszym urzędnikom było to trochę na rękę. Utwierdzamy się w tych przypuszczeniach gdy chwilę później zjawia się koło nas mężczyzna w dziwnym uniformie i za 500 bhatów oferuje nam przejście do ,,specjalnej błyskawicznej linii''.
Finału można się domyślić.
Po długim oczekiwaniu celnik podaje nam paszporty i z szerokim uśmiechem wita nas w Kambodży. Budzi się w nas euforia poznawcza, zapominamy o wszystkich trudach.
Rzadko zdarza się, że przejścia graniczne jakkolwiek zapadają w pamięć, przekroczyłyśmy ich już dziesiątki i jak dotąd żadne nie wywarlo na nas podobnego wrażenia jak Poipet. Ze względnie uporządkowanej tajskiej części przechodzi się przez bramę do Królestwa Kambodży i nagle nie wiadomo skąd pojawia się wielkie zamieszanie, naszym oczom ukazuje się egzotyczny bałagan. Kramiki z tanimi papierosami i alkoholem, wozy wypełnione po brzegi ludźmi i towarami, mężczyźni dźwigający ogromne worki na plecach-przekroczyłyśmy wrota zamętu.
Zamętu, który zachwyca nas od pierwszego wejrzenia, bo gdzież indziej miałyby odnaleźć się dwie najbardziej nieuporządkowane kobiety na świecie, gdzie jeśli nie tutaj, w Kambodżańskim Królestwie Chaosu.





Wyświetl większą mapę

26 Dec 2011

Świąteczne porządki

When preparing to travel, lay out all your clothes and all your money.  Then take half the clothes and twice the money. Susan Heller


Jesteśmy kiepskimi backpackerkami. Każde pakowanie to niezliczona ilość stert z ubraniami-tymi NA PEWNO do wzięcia (prawie do nieba), tymi MOŻE ( niewielka) lub zdecydowanie NIE (najmniejsza). W przebłysku zdrowego rozsądku lub przez mamine reprymendy wyciągamy trochę niepotrzebności z plecaka by za chwilę po kryjomu spakować je z powrotem. To chyba jedyne co łączy nas z terminem BACK- PACKER.
W Nowy Rok zamierzamy wejść lekkim krokiem i z jeszcze lżejszym bagażem więc zanim zrobimy rozliczenie zeszłorocznych grzeszków i spiszemy nowe postanowienia (lub po prostu przepiszemy te wciąż niespełnione) zabieramy się za świąteczne porządki. Tam odkurzyć, tu powycierać, poskładać i powyrzucać. Cel: zmniejszyć wagę naszych dźwiganych na plecach dobrodziejstw do niezbędnego minimum.
Podróż w głąb naszych plecaków przynosi wiele niesamowitych odkryć. Znajdujemy mnóstwo niezbadanych (czytaj: nienoszonych) dotąd skarbów, nigdy nieużywanych przedmiotów,  kilkusetstronicowych ksiąg, które oczywiście szkoda wyrzucić i podsumowując wychodzi z tego całkiem niezły kramik, który z powodzeniem mogłybyśmy wystawić na jednej z ulic Bangkoku.
Basta! Kręgosłupy wypomną nam kiedyś te niemądrą próżność.
Postanawiamy oddać wszystkie NIE- używane,noszone,potrzebne rzeczy azjatyckim dzieciakom lub uraczyć nimi jakieś piękne egzotyczne dziewcze. Przejawy okropnego materializmu nakazują nam momentami zamykać oczy gdy wrzucamy do worka kolejne przedmioty,  jednak ostatecznie operacja kończy się sukcesem. Drobiazgi z wozu, babom lżej.



Bilans: za dużo par okularów, dziesiątki lakierów do paznokci paznokietków, nieużywane ani razu kosmetyki, kreacje jak na prezydenckie bale, buty raczej nieprzydatne w dżungli, przeczytane książki, zapomniane qiangqi, i wiele wiele innych zbędnych dóbr. Waga ogólna: 7 kilo.


25 Dec 2011

U Buddy za piecem

Obudził nas świąteczny Sinatra, i juz miało sie ochotę zbiegać w pidżamie do stołu, podjeść resztki z wigilijnej wieczerzy a potem z kubkiem herbaty zasiąść przy choince. Odsłoniłyśmy zasłony i okazało się, że za oknem nie ma śniegu lecz wschodzi kolejny upalny dzień a Bangkok w rytmie muzyki budzi sie ze snu.


Mimo planu wybrania się na tradycyjną Pasterkę, nie udało nam się znaleźć żadnego katolickiego kościoła w sąsiedztwie, totez wigilijny wieczór zakończyłysmy świetując na Khaosanie, wraz z innymi rozbitkami z całego świata. Bangkok znowu nas porwał.Porwał nas tak bardzo,że zaspałyśmy na autobus, w objęciach Morfeusza nieświadomie przegapiłyśmy również check out. Nie pozostało nam nic innego jak spędzić tu kolejny dzień .By zlapac jak najwiecej, spakowałyśmy się pospiesznie i ruszyłysmy przed siebie. Przypadkowy przechodzień rozrysował nam mapę najatrakcyjniejszych miejsc na kawałku swej nieprzeczytanej jeszcze gazety, dopisał wszystkie nazwy w oryginalnej pisowni a na koniec dał nam jeszcze szybką lekcje tajskiego. Teraz znamy już 7 słów, a ja poważnie zastanawiam się czy nie zabrać się za naukę tego uroczego języka.
Cały dzień spędzamy zwiedzając buddyjskie świątynie, zlote zdobienia mienią się w promieniach słońca, każde z miejsc robi na nas wielkie wrażenie. Kierowca tuk tuka zgodził się towarzyszyć nam przez kilka godzin i podrzucać nas gdziekolwiek zechcemy za 20 bhatów, czyli 2 złote. W zamian mamy udać się do dwóch salonów krawieckich i udawać, że jesteśmy zainteresowane uszyciem nowych fatałaszków. Praktyka ta jest tutaj powszechna, za każdym razem gdy jesteśmy w Bangkoku, odwiedzamy dziesiatki krawców, sprawdzamy materiały, negocjujemy ceny, i za te aktorskie popisy, możemy poruszać się po mieście prawie za darmo. Tak jest i dziś, choć jeden z mistrzów igły powatpiewa w szczere intencje naszych zakupów gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, Poland no buy- tłumaczy nam potem tuksiarz.
W jednej ze świątyń spotykamy mnicha, który przerywa modlitwę by oprowadzic nas po kompleksie. Wszyscy wokolo zapewniaja nas ze dzis jest jedyny dzien w roku kiedy wszystkie zakatki swiatyn sa a wyciegniecie reki, co jest chwytem probowanym na kazdym turyscie. Swiatynie sa otwarte dla zwiedzajacych 365 dni w roku i wiekszosc z nich jest darmowych. Usmiechamy sie jednak szeroko by napewno wiedzieli jak bardzo jestesmy szczesliwe i naiwne. Spedzamy kilka chwil z naszym mnichem, choć komunikacja polega raczej na wymianie gestów, musimy też pamiętac o stosownym zachowaniu, trzymać odpowiednią odległość i nie podawać przedmiotów bezpośrednio do ręki .A potem ma miejsce wydarzenie, które wali w twarz mój światopogląd i pozostawia na nim wielkie limo. Zanim odchodzimy mnich prosi nas o długopis (który podaje się sposobem Kasi dłoń- ławka- dłoń mnicha) i zaspisuje swoje imię. Podaje nam kartkę (mnicha dłoń- ławka- dłoń Kasi) i pyta, uwaga, uwaga, pyta o Facebooka!!!Wiesz, że świat przewrócił sie do góry nogami, jeśli żyjący w ascezie mnich z jednej z tajskich światyń prosi Cię o twarzoksiążkę. Czas wybrać się na inną planetę.
O zachodzie słońca odwiedzamy Black Buddha Temple. Poznajemy nauczyciela lokalnej szkoły, który prowadzi nas do sali medytacji. Nie ma tam nikogo. Siadamy na czerwonym dywanie, przed posągiem Buddy i przez chwile trwamy w milczeniu, patrzę na twarz Kasi i wiem, że też sie modli. Nie wiem czy to idealna cisza, promienie zachodzącego słońca układajace się w piękne wzory na ścianach czy też narastająca tęsknota za bliskimi w te świąteczne dni, ale dopada nas wzruszenie i serca kołaczą nam jak szalone. To miejsce okazuje się azylem dla naszych emocjonalnych rozterek,  daje nieopisane poczucie spokoju. W jednej chwili obie czujemy potrzebę by pogadać sobie z Bogiem, w tak zaskakujących okolicznościach, właśnie tutaj, w buddyjskiej światyni.

























Buddyjski pedicure.


















24 Dec 2011

Ho, ho, ho!

Dziesiątki kartek z najlepszymi życzeniami ruszyły w świat. Jeszcze świeże, ciepłe, wprost z pracowni malezyjskiego Mikołaja. U nas pierwsza gwiazdka juz dawno na niebie,a przy wigilijnym stole tylko ja i Kasia, i wielka tęsknota. Za Mamą, Tatą, Bratem, domem, psem, choinką,za Wami! Wprost z rozszalałego Khao Sanu w Bangkoku, pełnego Mikołajów i Mikołajek ślemy Wam najlepsze życzenia, oby ten czas był pełen miłości i uśmiechów! Wesołych, wesolutkich!
Wigilijna wieczerza.



23 Dec 2011

To co tygrysy lubią najbardziej


W naszym małym pokoiku hostelowym nie mamy komina. Nie ma komina, nie ma Mikołaja, nie ma Mikołaja, nie ma prezentów, droga wytężonej dedukcji prowadzi nas do tego przerażajacego odkrycia! Podejmujemy decyzje by wziąć sprawy w swoje ręce i wzajemnie sprawic sobie po podarku. Co jest najlepszym prezentem? Oczywiście przygoda.

Wyruszamy poza Bangkok by zwiedzić okoliczne atrakcje. Ponieważ to szalone miasto porywa nas co noc, na porannego busa udajemy sie nie przesypiając nawet godziny. Nic to jednak, gdy ekscytacja nie daje zmrużyc powiek, i nawet dwugodzinną drogę zamiast na drzemce, spędzamy na wypatrywaniu celu.
O świcie docieramy na pływający market, czyli 32 kilometrowy kanał wypełniony wszelkiego rodzaju dobrodziejstwami, od pamiątek, poprzez szale i obrazy, aż po różnosci kulinarne, świeże owoce, zupy bulgoczące w wielkich kotłach, czy świeżo smażone naleśniki , a wszystko to...na łodziach. To miejsce jest niesamowite! Spacerujemy wzdłuż brzegu, aż znajdujemy sobie ustronne miejsce i stamtąd obserwujemy ten wodny gwar.
Nasz przewodnik zachęca nas do przepłyniecia kanału łodzią, ale widząc ścisnietych na łajbach, znudzonych obcokrajowców zdecydowanie odmawiamy. Jest nam tu dobrze, mówimy. Przypomina o godzinie zbiórki i wychodzi wyraźnie zdezorientowany. Tuz przed nami przepływają co rusz kulinarne rarytasy, kuszą nas zapachy i kolory, nie opieramy sie więc dłużej i mimo wczesnej pory decydujemy się na obiad. Zatrzymujemy jedną z łodzi i zamawiamy dwie pyszne, sycące zupy.
Mniam, mniam.
Siesta jest równie pyszna jak posiłek, wygrzewamy się w pierwszych promieniach słońca niczym leniwe kocury, gdy stanowczy głos naszego kierowcy wyrywa nas nagle z tej bajki. Wymachuje energicznie rękami, wszyscy na nas czekają, to wszystko co udaje nam się zrozumieć z jego nerwowego bełkotu. Wskazuje jedną z zacumowanych niedaleko łodzi, gdzie rzeczywiście siedzi juz cała nasza grupa, senni Anglicy, uśmiechnięci Chińczycy i kilku podekscytowanych Japończyków, z entuzjazmem pstrykających zdjęcia. Czar pryska, bo Kasia od przekroczenia burty myśli juz tylko o tym że trzeba będzie za tę wątpliwą przyjemność słono zabahcic. Nie przestaje mamrotać pod nosem, a ja tylko chichocze bo uwielbiam ten kasiny gorzki dowcip. Gdy dobijamy do brzegu, moja księgowa wydaje polecenie by opuszczać pokład jak najszybciej i ruszać przed siebie nie ogladając się na żadajacych zapłaty Tajów. Figa z makiem, dodaje z satysfakcją gdy jesteśmy juz w bezpiecznej odległości od łodzi.

Po południu docieramy do Tiger Temple, świątyni założonej w 1994 roku przez tutejszych mnichów, którzy kilka lat później przygarniają pierwsze tygrysiątko znalezione przez okolicznych mieszkańców. Niestety nie udaje się go uratować, zwierzę zdycha kilka miesięcy później ale od tamtego czasu liczba tygrysów, które znajdują tu schronienie wzrasta z miesiąca na miesiąc. Szacuje się, że obecnie jest ich około 90.
Przyznajemy szczerze- mimo wielu niepochlebnych opinii, nie mogłyśmy się doczekać by stanąć twarzą w pysk z tymi zadziwiającymi zwierzętami. Do wejścia docieramy truchtem a tam czeka na nas niemiła niespodzianka bo okazuje się, że nasze szorty są zbyt krótkie by odwiedzić świątynie. W sklepiku obok nabywamy więc spodnie zakrywające kolana, 200 bhatów za sztukę. Psiakrew, cholera.
Potem idzie coraz gorzej. Gdy docieramy do głównej atrakcji kompleksu, czyli wielkiego tygrysiego kanionu, widok zwierząt przysłaniają nam dziesiątki turystów. Posłusznie ustawiamy się w długiej linii i czekamy na swoją kolej. Zasady są jasne, żadnych spacerów w pojedynkę, każdej osobie przydziela się jednego z przewodników, którzy prowadzą nas za rękę jak dzieciaki, od tygrysa do tygrysa. Jest masowo i pospiesznie, pstryk, pstryk, i należy zmykać, jednak rozczarowanie ustępuje w chwilii spotkania z tą piękną bestią, z 300stu kilogramową dostojnym stworzeniem, które jednym ruchem łapy mogłoby zmieść nas z powierzchni Ziemi. Serca biją nam jak szalone, szczególnie gdy któryś z tygrysów podnosi sie gwałtownie i wokół robi się wielkie zamieszanie. Nieśmiało głaszczę je po karku, pięknie umaszczonym karku, sierść nie jest tak miękka jak się spodziewałyśmy, ale wciąż bardzo miła w dotyku. Gdy nasze tygrysie randewu dobiega końca dopada nas smutek, nie sądze by te piękne zwierzęta zadowolone były ze swojego losu. Całe dnie spędzają jako turystyczne maskotki, podejrzanie spokojne, może nawet pod wpływem środków odurzających. I dopada nas poczucie winy bo odwiedzając to miejsce dołożyłyśmy cegiełkę do tych podejrzanych praktyk.
Przed zachodem słońca udajemy się jeszcze na krótki spacer po świątyni i spotykamy mnicha z uroczym tygrysiątkiem. Niesamowite, że można wyprowadzać je niczym małe psiaki.
I tak kończy się ten prawie świąteczny dzień. Późnym wieczorem,całe, niepożarte, docieramy z powrotem do Bangkoku. Piękne bestie już pewnie śpią.


















Tiger Temple znajduje się około 40km od Kanchanaburi, wejście do świątyni: 600 bhatów, należy pamiętać o odpowiednim stroju i zachowaniu wobec mnichów.
Jeśli ktoś z Was miałby ochotę wspomóc tygrysy lub inne wspaniałe, dzikie zwierzęta więcej informacji można znaleźć Tutaj . Zachęcamy gorąco!