Tagi

Francja (1) Indonezja (30) Kambodża (3) Malezja (11) Tajlandia (6)

23 Dec 2011

To co tygrysy lubią najbardziej


W naszym małym pokoiku hostelowym nie mamy komina. Nie ma komina, nie ma Mikołaja, nie ma Mikołaja, nie ma prezentów, droga wytężonej dedukcji prowadzi nas do tego przerażajacego odkrycia! Podejmujemy decyzje by wziąć sprawy w swoje ręce i wzajemnie sprawic sobie po podarku. Co jest najlepszym prezentem? Oczywiście przygoda.

Wyruszamy poza Bangkok by zwiedzić okoliczne atrakcje. Ponieważ to szalone miasto porywa nas co noc, na porannego busa udajemy sie nie przesypiając nawet godziny. Nic to jednak, gdy ekscytacja nie daje zmrużyc powiek, i nawet dwugodzinną drogę zamiast na drzemce, spędzamy na wypatrywaniu celu.
O świcie docieramy na pływający market, czyli 32 kilometrowy kanał wypełniony wszelkiego rodzaju dobrodziejstwami, od pamiątek, poprzez szale i obrazy, aż po różnosci kulinarne, świeże owoce, zupy bulgoczące w wielkich kotłach, czy świeżo smażone naleśniki , a wszystko to...na łodziach. To miejsce jest niesamowite! Spacerujemy wzdłuż brzegu, aż znajdujemy sobie ustronne miejsce i stamtąd obserwujemy ten wodny gwar.
Nasz przewodnik zachęca nas do przepłyniecia kanału łodzią, ale widząc ścisnietych na łajbach, znudzonych obcokrajowców zdecydowanie odmawiamy. Jest nam tu dobrze, mówimy. Przypomina o godzinie zbiórki i wychodzi wyraźnie zdezorientowany. Tuz przed nami przepływają co rusz kulinarne rarytasy, kuszą nas zapachy i kolory, nie opieramy sie więc dłużej i mimo wczesnej pory decydujemy się na obiad. Zatrzymujemy jedną z łodzi i zamawiamy dwie pyszne, sycące zupy.
Mniam, mniam.
Siesta jest równie pyszna jak posiłek, wygrzewamy się w pierwszych promieniach słońca niczym leniwe kocury, gdy stanowczy głos naszego kierowcy wyrywa nas nagle z tej bajki. Wymachuje energicznie rękami, wszyscy na nas czekają, to wszystko co udaje nam się zrozumieć z jego nerwowego bełkotu. Wskazuje jedną z zacumowanych niedaleko łodzi, gdzie rzeczywiście siedzi juz cała nasza grupa, senni Anglicy, uśmiechnięci Chińczycy i kilku podekscytowanych Japończyków, z entuzjazmem pstrykających zdjęcia. Czar pryska, bo Kasia od przekroczenia burty myśli juz tylko o tym że trzeba będzie za tę wątpliwą przyjemność słono zabahcic. Nie przestaje mamrotać pod nosem, a ja tylko chichocze bo uwielbiam ten kasiny gorzki dowcip. Gdy dobijamy do brzegu, moja księgowa wydaje polecenie by opuszczać pokład jak najszybciej i ruszać przed siebie nie ogladając się na żadajacych zapłaty Tajów. Figa z makiem, dodaje z satysfakcją gdy jesteśmy juz w bezpiecznej odległości od łodzi.

Po południu docieramy do Tiger Temple, świątyni założonej w 1994 roku przez tutejszych mnichów, którzy kilka lat później przygarniają pierwsze tygrysiątko znalezione przez okolicznych mieszkańców. Niestety nie udaje się go uratować, zwierzę zdycha kilka miesięcy później ale od tamtego czasu liczba tygrysów, które znajdują tu schronienie wzrasta z miesiąca na miesiąc. Szacuje się, że obecnie jest ich około 90.
Przyznajemy szczerze- mimo wielu niepochlebnych opinii, nie mogłyśmy się doczekać by stanąć twarzą w pysk z tymi zadziwiającymi zwierzętami. Do wejścia docieramy truchtem a tam czeka na nas niemiła niespodzianka bo okazuje się, że nasze szorty są zbyt krótkie by odwiedzić świątynie. W sklepiku obok nabywamy więc spodnie zakrywające kolana, 200 bhatów za sztukę. Psiakrew, cholera.
Potem idzie coraz gorzej. Gdy docieramy do głównej atrakcji kompleksu, czyli wielkiego tygrysiego kanionu, widok zwierząt przysłaniają nam dziesiątki turystów. Posłusznie ustawiamy się w długiej linii i czekamy na swoją kolej. Zasady są jasne, żadnych spacerów w pojedynkę, każdej osobie przydziela się jednego z przewodników, którzy prowadzą nas za rękę jak dzieciaki, od tygrysa do tygrysa. Jest masowo i pospiesznie, pstryk, pstryk, i należy zmykać, jednak rozczarowanie ustępuje w chwilii spotkania z tą piękną bestią, z 300stu kilogramową dostojnym stworzeniem, które jednym ruchem łapy mogłoby zmieść nas z powierzchni Ziemi. Serca biją nam jak szalone, szczególnie gdy któryś z tygrysów podnosi sie gwałtownie i wokół robi się wielkie zamieszanie. Nieśmiało głaszczę je po karku, pięknie umaszczonym karku, sierść nie jest tak miękka jak się spodziewałyśmy, ale wciąż bardzo miła w dotyku. Gdy nasze tygrysie randewu dobiega końca dopada nas smutek, nie sądze by te piękne zwierzęta zadowolone były ze swojego losu. Całe dnie spędzają jako turystyczne maskotki, podejrzanie spokojne, może nawet pod wpływem środków odurzających. I dopada nas poczucie winy bo odwiedzając to miejsce dołożyłyśmy cegiełkę do tych podejrzanych praktyk.
Przed zachodem słońca udajemy się jeszcze na krótki spacer po świątyni i spotykamy mnicha z uroczym tygrysiątkiem. Niesamowite, że można wyprowadzać je niczym małe psiaki.
I tak kończy się ten prawie świąteczny dzień. Późnym wieczorem,całe, niepożarte, docieramy z powrotem do Bangkoku. Piękne bestie już pewnie śpią.


















Tiger Temple znajduje się około 40km od Kanchanaburi, wejście do świątyni: 600 bhatów, należy pamiętać o odpowiednim stroju i zachowaniu wobec mnichów.
Jeśli ktoś z Was miałby ochotę wspomóc tygrysy lub inne wspaniałe, dzikie zwierzęta więcej informacji można znaleźć Tutaj . Zachęcamy gorąco!

No comments:

Post a Comment