Czy znasz miejsce, gdzie można wypożyczyć rowery?- pytamy pracownika punktu turystycznego. Motorbikes?Sure!-
odpowiada. No, no, bicycles!
Nie kryje zaskoczenia. Przyzwyczajony do
wygodnych urlopowiczów, ma w swej ofercie tylko skutery i auta. Twarz jego zmącona poszukiwaniem rozwiązania napina się i marszczy, aż nagle, jakby w przebłysku geniuszu, wybiega na zewnątrz i woła przejezdżającego na rowerze
mężczyznę. Wymieniają kilka zdań po balijsku, wnioskujemy, że prosi go o pozyczenie roweru i zleca załatwienie drugiego do pary. Negocjujemy cenę, OK-mówi- rowery będą czekały za
godzinę. Balijczycy to bardzo przedsiębiorczy ludzie.
Do kazdego bicykla przyczepiono po kwiatku
mającym odpędzać złe duchy i zapewnić nam szczęśliwy powrót. Mężczyzna wciąż
jeszcze nie może uwierzyć, że mamy ochotę pedałować w taki upał.
Nie mamy żadnego planu, nie
zaopatrzyłyśmy sie w mapę. Chcemy po prostu wsiąść na rowery i pognać przed
siebie. Droga wiedzie przez urokliwy deptak, zostawiamy w tyle Kute i
dojeżdżamy do Legianu. Dalej ruszamy plażą, grzęznąc w piachu, brudząc się
błotem po czubki głów i suniemy tak, aż do ujścia rzeki, gdzie usiłujemy przeprawić się na drugi brzeg, z rowerami na plecach . Gdy wydostajemy
się z tej pułapki przychodzi czas by obrać jakis konkretny kierunek. Patrzę na Gunung Agung, który
wydaje się być na wyciągnięcie ręki, na długość rowerowej ramy i mówię do Kasi: Ho na wulkan! Ona, szalona, przystaje na to bez wahania.Zaopatrując się w wodę w przydrożnym sklepiku, pytam siedzących
obok mężczyzn :Panowie, jak daleko do wulkanu? Dwie godziny drogi-odpowiadają.
Rowerem? Wybuchają gromkim śmiechem. Niemądre kobiety. Zerkamy ponownie w
stronę ciemnej kopuły i z tej perspektywy rzeczywiście sprawa wygląda na przegraną.
I nagle przebłysk. A Tanah Lot?Ile
kilometrow? Wyliczają głośno. Eeee, dwadziescia kilka...
Do zrobienia!- wskakujemy na rowery,
a oni wciąż sie smieją , myśląc pewnie,ze biedne Bule nie wiedzą na co się porywają.
Nazwa Tanah Lot oznacza ,,ląd w wodzie’’ i
w pełni oddaje malownicze położenie tej malej uroczej świątynii. Choć zadeptana
przez turystów, wciąż jest jednym z naszych ulubionych miejsc na Bali.
Kilometr 1.
Pełne zapału,suniemy po bezdrożach niczym przecinaki.
Kilometr 5.
Błądzimy. Po kilku próbach znalezienia osoby mówiącej po angielsku, w końcu trafiamy na jurnego
młodzieńca, który szczegółowo objaśnia nam plan dojazdu do świątynii .
Zapominamy wszystkie wskazówki zanim jeszcze zdążymy z powrotem wsiąść na rowery. To może glupota , byc może zuchwalstwo, jednak kobieca intuicja jest najlepszym GPSem.
Kilometr 8:
Przejeżdżamy obok znaku drogowego.
Kasia: Daleko
jeszcze? Spoglądam na napis Tanah Lot, tuż za nim równiutka 20.
10 kilometrów!-
krzyczę. Kasia uśmiecha się szeroko. Super, już bliziutko!
Tak, tak, bliziuteńko! Mój
coraz dłuższy nos aż zahacza o kierownicę.
Kilometr 14.
Chyba dostaje udaru. Zatrzymujemy się by kupic mi jakies nakrycie glowy. Kasia zwęszyła mój podstęp i wypytuje
sklepikarzy gdzie ten Tanah Lot, powinien być tuż tuż. Całe szczęście żaden z nich
nie mówi po angielsku.
Kilometr 18.
Dobra, przyznaje. To był naprawde szalony
pomysl. Widoki sa powalające, ale upal również, i te ciągłe podjazdy pod górkę.
Za każdym razem gdy na najniższych przerzutkach zmagamy się z kolejnym
wzniesieniem, mysle o tym jak pięknie będzie z niego zjeżdżać w drodze powrotnej.
Kilometr 22.
Mamy stan przedzawałowy.
Kilometr 26.
Miły Pan z Seven Eleven obwieszcza nam że
Tanah Lot już za kilometr! Dopada nas taka euforia ze nie możemy przestac pedałować!
Zrobilysmy to, krzycze do Kasi,udalo się! Gdy dojeżdżamy na miejsce, zmęczenie
ustępuje radości, jesteśmy tak podekscytowane ze nie możemy przestac gadac.
Kasia swoje, ja swoje, kazda przeżywa ten maly sukcesik na swój sposób.
Wyświetl większą mapę
No comments:
Post a Comment