Mimo planu wybrania się na tradycyjną Pasterkę, nie udało nam się znaleźć żadnego katolickiego kościoła w sąsiedztwie, totez wigilijny wieczór zakończyłysmy świetując na Khaosanie, wraz z innymi rozbitkami z całego świata. Bangkok znowu nas porwał.Porwał nas tak bardzo,że zaspałyśmy na autobus, w objęciach Morfeusza nieświadomie przegapiłyśmy również check out. Nie pozostało nam nic innego jak spędzić tu kolejny dzień .By zlapac jak najwiecej, spakowałyśmy się pospiesznie i ruszyłysmy przed siebie. Przypadkowy przechodzień rozrysował nam mapę najatrakcyjniejszych miejsc na kawałku swej nieprzeczytanej jeszcze gazety, dopisał wszystkie nazwy w oryginalnej pisowni a na koniec dał nam jeszcze szybką lekcje tajskiego. Teraz znamy już 7 słów, a ja poważnie zastanawiam się czy nie zabrać się za naukę tego uroczego języka.
Cały
dzień spędzamy zwiedzając buddyjskie świątynie, zlote zdobienia mienią się w
promieniach słońca, każde z miejsc robi na nas wielkie wrażenie. Kierowca tuk
tuka zgodził się towarzyszyć nam przez kilka godzin i podrzucać nas
gdziekolwiek zechcemy za 20 bhatów, czyli 2 złote. W zamian mamy udać się do
dwóch salonów krawieckich i udawać, że jesteśmy zainteresowane uszyciem nowych
fatałaszków. Praktyka ta jest tutaj powszechna, za każdym razem gdy jesteśmy w
Bangkoku, odwiedzamy dziesiatki krawców, sprawdzamy materiały, negocjujemy
ceny, i za te aktorskie popisy, możemy poruszać się po mieście prawie za darmo.
Tak jest i dziś, choć jeden z mistrzów igły powatpiewa w szczere intencje
naszych zakupów gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski, Poland
no buy- tłumaczy nam potem tuksiarz.
W
jednej ze świątyń spotykamy mnicha, który przerywa modlitwę by oprowadzic nas
po kompleksie. Wszyscy wokolo zapewniaja nas ze dzis jest jedyny dzien w roku
kiedy wszystkie zakatki swiatyn sa a wyciegniecie reki, co jest chwytem
probowanym na kazdym turyscie. Swiatynie sa otwarte dla zwiedzajacych 365 dni w
roku i wiekszosc z nich jest darmowych. Usmiechamy sie jednak szeroko by
napewno wiedzieli jak bardzo jestesmy szczesliwe i naiwne. Spedzamy kilka chwil
z naszym mnichem, choć komunikacja polega raczej na wymianie gestów, musimy też
pamiętac o stosownym zachowaniu, trzymać odpowiednią odległość i nie podawać
przedmiotów bezpośrednio do ręki .A potem ma miejsce wydarzenie, które wali w
twarz mój światopogląd i pozostawia na nim wielkie limo. Zanim odchodzimy mnich
prosi nas o długopis (który podaje się sposobem Kasi dłoń- ławka- dłoń mnicha)
i zaspisuje swoje imię. Podaje nam kartkę (mnicha dłoń- ławka- dłoń Kasi) i
pyta, uwaga, uwaga, pyta o Facebooka!!!Wiesz,
że świat przewrócił sie do góry nogami, jeśli żyjący w ascezie mnich z jednej z
tajskich światyń prosi Cię o twarzoksiążkę. Czas wybrać się na inną planetę.
O zachodzie
słońca odwiedzamy Black
Buddha Temple.
Poznajemy nauczyciela lokalnej szkoły, który prowadzi nas do sali medytacji. Nie
ma tam nikogo. Siadamy na czerwonym dywanie, przed posągiem Buddy i przez
chwile trwamy w milczeniu, patrzę na twarz Kasi i wiem, że też sie modli. Nie
wiem czy to idealna cisza, promienie zachodzącego słońca układajace się w
piękne wzory na ścianach czy też narastająca tęsknota za bliskimi w te
świąteczne dni, ale dopada nas wzruszenie i serca kołaczą nam jak szalone. To
miejsce okazuje się azylem dla naszych emocjonalnych rozterek, daje nieopisane poczucie spokoju. W jednej
chwili obie czujemy potrzebę by pogadać sobie z Bogiem, w tak zaskakujących
okolicznościach, właśnie tutaj, w buddyjskiej światyni.
Buddyjski pedicure. |
No comments:
Post a Comment